CRUSOE MUSIAŁ BYĆ FINEM
11 marca 2017Lahti jest doskonałym punktem wypadowym dla tych, którzy w Finalndii szukają czegoś więcej, niż tylko miejskiej rozrywki, a jednocześnie nie chcą zapuszczać się zbyt daleko w dzikie i bezkresne rejony północy. Dlaczego? Po pierwsze, Lahti od Helsinek dzieli zaledwie godzina jazdy, po drugie, Lahti leży na południowym krańcu krainy jezior i blisko stąd do ciszy i fińskiego spokoju, a po trzecie – jest jednym z największych fińskich miast, w którym kanapowy turysta także znajdzie coś dla siebie.
Nasz całodzienny wypad nie był wyjątkowo skomplikowanym przedsięwzięciem logistycznym, ale plan zakładał, że spędzimy jeden dzień poza miastem. Właściwie rano okazało się, że pozostało nam pół dnia, więc dystans 130 kilometrów był idealnym kompromisem pomiędzy włóczeniem się po ulicach Lahti, a zobaczeniem trochę innej Finlandii. Odpaliliśmy zatem silnik i ruszyliśmy w kierunku Asikkala (MAPA – 1) – bramy do jezior!
Wystarczył rzut oka na mapę i natychmiast okazało się, że jedną z największych atrakcji w okolicach jest Pulkkilanharju – długi na 8 kilometrów ciąg wysp połączonych trzema mostami (MAPA – 2). Wyspy powstały podczas epoki lodowcowej około 12000 lat temu i do dziś są jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc nie tylko przez turystów, ale także przez ornitologów – tutejsze bagna są rajem dla wielu gatunków ptaków. Co prawda ptakami nie byliśmy zbytnio zainteresowani, zresztą trudno było się ich tu spodziewać w środku zimy, ale za to kilka zdjęć znalezionych w internecie utwierdziło nas w przekonaniu, że to jest idealny kierunek.
Kolejnym punktem docelowym była mała wysepka, a właściwie półwysep, o którym nie wiedzieliśmy zupełnie nic. Po prostu – z mapy wynikało, że znajduje się zupełnie nigdzie i najprawdopodobniej mało kto tam trafia. A to był już wystarczający powód, żeby ruszyć w tym kierunku. Kotasaari, bo tak nazywa się owe miejsce, okazał się (okazała się?) być całkowitą samotnią, na której terenie znajdowało się kilka drewnianych letniskowych (czy raczej zimowych?) domków (MAPA – 3). Kilka pomostów, gładkie jezioro i spokój. Cisza, która sprawiła, że nie chciało się stamtąd wracać. Niby nic, a takie miejsce jest jednym z tych, które zostają w pamięci na zawsze. Albo na bardzo długo. Brakowało tylko Piętaszka, który wyskoczyłby zza drzewa. Choć pewnie by nie wyskoczył, bo wcześniej zamarzłyby mu jego małe czarne stópki. No więc brakowała raczej fińskiego drwala z piłą łańcuchową.
Kolejny cel znów był zupełnie nieokreślony, ale zakładaliśmy, że nie zjeżdżamy na główne drogi. Pomimo, że nawigacja uparcie kierowała nas objazdem, ruszyliśmy przez fińskie lasy i wąskie, zalodzone drogi na wschód tak, aby do Lahti wrócić z przeciwnego kierunku niż ten, z którego ruszaliśmy. Znów – niby nic, ale bezkresne połacie lasów i migające za oknem jeziora to widoki, dla których warto jeździć nawet bez celu i sensu. Szczerze mówiąc, dla mnie był to jeden z najciekawszych fragmentów całej wycieczki – z racji mojego motoryzacyjno-rajdowego spaczenia. Pusto, biało, a na oponach kolce. Nie wiem, jakie wrażenia mieli moi towarzysze podróży, ale mnie się bardzo podobało! Teraz już wiem, skąd wzięli się Juha Kankkunen czy Tommi Mäkinen!
Wschodnią granicę rajdowej zabawy wyznaczała wiodąca na południe główna droga E75, którą zamierzaliśmy wrócić do centrum dowodzenia. Nieco przypadkiem wpadliśmy jednak na drogę krajową 140 i wylądowaliśmy w miejscowości Heinola (MAPA – 4). I do dziś dziękuję za ten przypadek. Miasteczko średniej urody, ale za to zjadłem tam najlepszego kurczaka ever. Jednak o fińskich doświadczeniach kulinarnych innym razem.
Robinsonne Crusoettanen 😉
No pewnie jakoś tak by to było 😉