CITROEN C4 PICASSO. KINO DOMOWE NA KOŁACH
4 marca 2015Są takie wynalazki, które zmieniają świat. Może nie cały, ale tak po trochu. Kawałek po kawałku. Ja sam mam listę takich wynalazków, które spowodowały, że życie jest zdecydowanie łatwiejsze i nie wyobrażam sobie funkcjonowania na co dzień, gdyby ich nie było. Być może nie doceniliście ich wszystkich, więc pozwolę sobie przedstawić krótką listę rzeczy, których konstruktorzy powinni dostać nagrodę Nobla. Poprzestanę na pierwszej trójce, czyli po sportowemu mówiąc, podium.
1. Kółka mocowane w walizkach. To dla mnie wynalazek numer jeden. Pamiętam jak dziś (a z pamięcią u mnie jest już różnie, więc skoro wbiło mi się coś do głowy, to musiało być ważne), upalny dzień w Maladze, w drodze do Jerez de la Frontera. Wylądowaliśmy z redaktorem Szymczakiem jakoś tak krótko po południu na Aeropuerto de Malaga. Był chyba kwiecień, więc u nas z pogodą jeszcze różnie, a w Andaluzji jak w raju. Ponad 20 stopni, słoneczko i do tego jeszcze wszyscy uśmiechnięci. Odebraliśmy bagaże i ruszyliśmy do boju. Czyli odebrać zarezerwowany wcześniej samochód. Tyle, że biuro firmy, która ów samochód miała nam wypożyczyć, znajdowało się jakieś 300-400 metrów od wyjścia z budynku lotniska. Niby nic, ale tachaliśmy ze sobą torby pełne sprzętu, które swoje ważyły. A jak to zazwyczaj bywa w takich sytuacjach, w jednej torbie urwał się pasek, druga ważyła tyle, co słoń, a trzecia co chwilę spadała na asfalt. No więc po przejściu 300 metrów miałem już dość całego wyjazdu i byłem wściekły na wszystko, co się rusza. Te 15 minut tak mi się wbiło w pamięć, że po powrocie natychmiast zainwestowałem w walizki na kółkach. I ta chwila zmieniła moje życie.
2. Mocowania do papierowych obrusów. Zwykły kawałek czegoś z tworzywa albo metalu. Ileż razy ganiałem po ogrodzie talerze kubki i szklanki (jeśli jeszcze było co ganiać). Aż tu nagle, kiedyś, w nadmorskiej knajpie, chyba gdzieś w Portugalii, okazało się, że jest rozwiązanie. Przypinasz taką klamrę z czterech stron stołu i obrus nie waży się nawet drgnąć. Proste? Proste! Tylko ktoś musiał na to wpaść.
3. Bezprzewodowa wkrętarka. To urządzenie jest dostępne na rynku od dawna, ale ponieważ często omijamy najprostsze rozwiązania, jakoś nie zauważałem wkrętarek. W związku z tym zmarnowałem pewnie kilkaset godzin życia, kręcąc śrubokrętem do upadłego. Teraz tak się rozleniwiłem, że kiedy moja wkrętarka ma rozładowany akumulator, informuję żonę, że niestety w obecnej sytuacji zarobiony jestem, nie mam czasu, nie mogę, nie potrafię. Obrazek musi poczekać.
Na razie wystarczy. W końcu głównym powodem popełnienia niniejszego tekstu nie są największe wynalazki ludzkości, ale samochód. A dokładnie Citroen C4 Picasso. Dlaczego zacząłem od wynalazków? Otóż każdy wie, że Citroen wsławił się całą masą innowacji, które początkowo wydawały się całkowicie idiotyczne i niezrozumiałe, ale ostatecznie okazywały się być wynalazkami przełomowymi. Tak to już jest z wielkimi wynalazcami. Współczesny im świat często patrzy na nich z przymrużeniem oka, a nawet uznaje za jednostki kwalifikujące się do natychmiastowej izolacji. Trochę nie po kolei mieli też w głowie przodkowie Andre Citroena. Jego ojciec popełnił samobójstwo, on sam znany był z zamiłowania do hazardu. Być może dlatego z czasem pomysły Citroena stały się WIELKIE. W końcu Albert Einstein tez miał trochę nierówno pod czaszką.
Stare czasy, stare historie. Nie do końca wiadomo, czy kolejne pomysły i patenty Citroena miały jakikolwiek związek z tym, co działo się w okresie międzywojennym, ale – niezależnie od przyczyny – Citroen wbił się w motoryzacyjny pejzaż jako marka, która potrafi i lubi zadziwiać. Choćby słynnym zawieszeniem hydropneumatycznym. Albo kultowymi modelami, które stały się gwiazdami Hollywood. Często większymi, niż sami aktorzy. Czas pokazał, że mnóstwo innowacyjnych wynalazków Citroena stało się wynalazkami przełomowymi. I to bez wątpienia należy francuskiej marce oddać. Jest jedną z ikon światowej motoryzacji.
C4 Picasso był naszą „służbową taksówką” przez prawie tydzień. Zawiózł tam, gdzie trzeba, przywiózł i się nie zepsuł. Czyli spełnił swoje zadanie, w końcu od tego jest samochód. Ale ogarnięcie wszystkiego, co znaleźliśmy w środku, zajęło chwilę. Zaznaczam, że jestem już w wieku, w którym musze pytać moje dziecko o to, jak działa Twitter i nie rozumiem, dlaczego, zamiast spotkać się w parku, dzieciaki wolą siedzieć pod kołdrą i komunikować się przez internet. Czyli, używając nomenklatury Włodzimierza – kamerzysty, nadaje się wyłącznie na nawóz pod pomidory.
Ale nawet nawóz trzeba jakoś przewieźć, więc i nawóz powinien wiedzieć co, jak i kiedy działa w samochodzie. A W C4 Picasso nie było to wcale takie proste. No bo, dla przykładu, na ekranach tabletu i wyświetlaczu zamontowanym tuż pod przednią szybą nasz Picasso wyświetlał informacje, które uznał akurat w tym momencie za najbardziej interesujące. Co wcale nie oznacza, ze były one także najbardziej interesujące dla kierowcy. Trochę jak w kinie, kiedy oglądacie reklamy, których wcale nie chcecie oglądać. Zazwyczaj wychodzę z założenia, że obsługa samochodu powinna być intuicyjna i nie czytam instrukcji. W efekcie dojście do ładu z tym, co akurat wyświetla się w konkretnych miejscach zajęło kilkanaście godzin. Zgadzam się, kiedy już przetarłem ścieżki, wszystko było cacy i pięknie, ale co się po drodze nakląłem, to moje.
Oczywiście nie to, żebym strasznie marudził, bo wszelkie gadżety, po okiełznaniu, okazały się wyjątkowo przydatne i ułatwiły prowadzenie samochodu. Ale tak to jest z Citroenami. Miłość rodzi się w bólach.
W moim prywatnym samochodzie mam tylko prędkościomierz i obrotomierz (zupełnie niepotrzebny, bo to automat) i jeszcze kilka przycisków. Mnogość wyświetlaczy, ekranów, przycisków, rodzajów menu i opcji w C4 przytłoczyła mnie tak bardzo, że właściwie dopiero po kilku dniach zacząłem się zastanawiać nad najważniejszym aspektem użytkowania C4 Picasso – czyli jazdą. A egzamin, przed jakim stanął nasz Citroen, to nie był egzamin gimnazjalisty, a nawet nie matura. To był przewód habilitacyjny z nanotechnologii kosmicznej na Marsie. Bo chyba nie ma w Europie bardziej wymagającego miejsca do testowania samochodu niż Korsyka. Miejsce, gdzie największy biznes robią firmy sprzedające znaki drogowe informujące o niebezpiecznych zakrętach. Prosta? Takie słowo najprawdopodobniej nie istnieje w języku korsykańskim (na marginesie, zdecydowanie innym niż francuski).
Jeśli zamierzacie spędzić wakacje na tej, przepięknej zresztą, wyspie, mam dla Was jedną jedyną poradę. Zaopatrzcie się w worek tabletek przeciwko chorobie lokomocyjnej, bo w innym przypadku Wasi pasażerowie wysiądą – jeśli zdążą – po 5 kilometrach.
Jak poradził sobie C4 Picasso? Generalnie nie było najgorzej. Właściwości jezdne, zawieszenie, doświetlające zakręty reflektory – to wszystko sprawiło, że jazda po największym europejskim rollercoasterze nie sprawiła większych kłopotów. Może z wyjątkiem kłopotów z błędnikiem, bo moi pasażerowie o tabletkach zapomnieli. Ale tego dodatkowego wyposażenia producent nie oferuje, więc nie ma się czego czepiać.
Natomiast muszę wspomnieć o szalonym pomyśle zadziwiających świat konstruktorów z Francji. A dokładnie o skrzyni biegów. Mechanicznej, elektronicznie sterowanej skrzyni biegów. Idea jest słuszna, mianowicie taka skrzynia działa jak skrzynia manualna, ale za zmianę biegów odpowiada komputer. Czyli ani manualna, ani automatyczna. Coś pomiędzy, coś, co pasuje do całości jak Cola Zero do podwójnego Big Maca z dodatkowym serem. Nie rozumiem tej koncepcji, bo świat od dawna dzieli się na dwie części. Jedna macha dźwignią zmiany biegów, druga wciska gaz i hamulec ustawiając drążek na „D”.
Teoretycznie, skrzynia, w jaką wyposażony został C4 Picasso jest super. Bo zmienia za nas przełożenia, a do tego powoduje, że spada zużycie paliwa, w porównaniu do zwykłego manuala. Czyli w porównaniu do automatu spada jeszcze bardziej. Ale za to Wasz błędnik zgłupieje już po pierwszym dniu, bo zmiana biegów powoduje, podobnie do zmany manulanej, wykonywanej przez niedoświadczonego kierowcę, efekt fotelowego bujania. Raz do przodu, raz do tyłu. Znowu do przodu, i jeszcze raz do tyłu. Postój, kilka głębokich oddechów, świeże powietrze, miętowy cukierek, ewentualnie wizyta w krzakach i jedziemy dalej. Do przodu, do tyłu…
O ile takie bujanie nie jest bardzo groźne, kiedy sami decydujemy się na zmianę biegów, bo nasz błędnik otrzymuje informację „Hej, stary, zaraz coś się wydarzy, więc nie wymiotuj, proszę”, o tyle w sytuacji, kiedy komputer sam podejmuje za nas decyzję, odnosimy dokładnie takie same wrażenie, jak pasażer siedzący z boku. A sami wiecie, że pasażer jest zdecydowanie bardziej narażony na nudności, niż kierowca. Właśnie dlatego, że nie wie, kiedy TO się stanie.
Mam propozycję, a nawet żądanie, żeby konstruktora takiej skrzyni wsadzić do samochodu i kazać mu jeździć przez tydzień po korsykańskich górach. I niech, lecąc na Korsykę, podwędzi z samolotu torebki chorobowe z całego rzędu foteli.
Koniec marudzenia. Reszta była bardzo OK. Dużo miejsca na bagaże, panoramiczny dach, przez który przewijały się niebiańskie widoki, luz na tylnych fotelach. Masa schowków na drobiazgi. Ktoś pomyślał, projektując ten samochód. Zużycie paliwa, rzeczywiście, minimalne, jak na warunki, w których przyszło nam podróżować. Same plusy. Tylko ta skrzynia…