DODGE CHALLENGER. DIABEŁ W KWIECISTEJ KOSZULI
18 października 2013Amerykanie potrafią zrobić wielkie rzeczy. Takie rzeczy, które zmieniają świat. Wyobrażacie sobie życie bez powiększonego zestawu w McDonaldzie albo coca-coli? Albo kino bez mega popcornu? Albo mapę bez Route 66?
Amerykanie potrafią też przekonać samych siebie, że największą atrakcją weekendu jest oglądanie przez cztery godziny pięćdziesięciu samochodów skręcających tylko w lewo. To tak, jakby mecz żużlowy Polonii Bydgoszcz z Unią Leszno składał się z jednego biegu, zaczynał w południe i kończył o szesnastej.
Amerykanie wymyślili wreszcie iPhone’a. iPhone jest wielki, skoro iPhone’a musi trzymać w kieszeni każdy szanujący się przedstawiciel klasy średnio wyższej nie tylko w Ameryce, ale też na naszym Starym Kontynencie. Wyciągam takie wnioski przyglądając się danym statystycznym, bo sam iPhone’a nie mam. I nie będę miał.
Moja przygoda z iUrządzeniami skończyła się na małym różowym iPodzie, którego kiedyś nieopatrznie, zbałamucony owczym pędem, kupiłem w prezencie mojej żonie. Leży w szufladzie, od kiedy zapomniałem hasła do jakiegoś iTunes albo iStore i mój komputer wyczyścił pamięć iPoda mojej żony. Sami rozumiecie, że konsekwencje były dramatyczne. Dlatego obchodzę szerokim łukiem wszelkie iPomysły, ale doceniam ich wielkość.
I wreszcie, Amerykanie potrafią robić wielkie samochody. Amerykański samochód, który jest krótszy niż 5 metrów, zalicza się do oszczędnych maluchów, którymi ewentualnie można podwieźć dzieciaki do szkoły. Poza tym, amerykańskie samochody, co jest w całkowitej sprzeczności ze skręcaniem wyłącznie w lewo, potrafią jeździć tylko prosto. To stara prawda, potwierdzona wielokrotnie przez największe mózgi od motoryzacji. W pewnym sensie jest to zrozumiałe, skoro komunikatem najczęściej pojawiającym się na ekranie amerykańskiej nawigacji jest coś w stylu „Lekko w prawo za 346 mil”.
Zupełnie więc nie wiem dlaczego, podobnie jak nie mam pojęcia, dlaczego kupiłem różowego iPoda, jestem fanem amerykańskiej motoryzacji. Mógłbym to tłumaczyć kryzysem wieku średniego, ale nie zauważyłem jeszcze innych objawów. Nie przyklejam w garażu roznegliżowanych panienek, nie farbuję włosów na czarno i nie noszę garniturów od Armaniego. Więc to chyba nie kryzys wieku średniego, tym bardziej, że fanem amerykańskiej motoryzacji jestem od czasów, kiedy nie było jeszcze iPhone’ów. To musi być cos innego, ale ponieważ staram się nie zapełniać sobie głowy nieistotnymi danymi, nie będę się nad tym zastanawiał. Tak jest i już.
No i w tym miejscu dochodzimy do sedna sprawy. Challenger. Dodge Challenger. Samochód produkowany jest od 1970 roku, to znaczy od chwili, kiedy teoretycznie było już na niego za późno. Bullitt dawno zszedł z ekranów, Amerykańska młodzież w kwiecistych koszulach od kilku lat rozbijała się po Sunset Boulevard Mustangami i Chargerami, a szał na pony cars powoli mijał. W zamian za to, Dodge postanowił usytuować się trochę wyżej od Mustanga i dokładał do Challengera dodatkowe wyposażenie, kosztujące dodatkowych kilka dolarów. Pomysł szalony, ale skuteczny. Za kwiecistymi koszulami w Mustangach już w pierwszym roku sprzedaży po Sunset Boulevard toczyło się ponad 80 tysięcy Challengerów z zawodzącą w radiu hipisowską Janis Joplin.
Niestety nadszedł schyłek lat 70-tych i początek 80-tych. Czyli lata, w których Amerykanie powinni seryjnie wykonywać wyroki śmierci na projektantach samochodów. Faceta, który namalował na desce kreślarskiej Mustanga 1980 powinno się smażyć po kawałku i posypywać solą z Morza Martwego. Powoli i systematycznie, jak najdłużej trzymając go przy życiu. Na sąsiedniej pryczy powinien jęczeć projektant kolejnego wcielenia Challengera, którego w Ameryce sprzedawano jako Mitsubishi Lambda Coupe, a gdzie indziej jako Mitsubishi Sapporo. Klienci z Dodge’a przynajmniej wykazali się odrobiną rozumu i udawali, że nie sprzedają Dodge’a, tylko cos zupełnie innego. Za to Japończycy dali się zrobić w konia. To była największa katastrofa od czasu Hiroszimy, szczęśliwie skończyła się całkiem szybko, choć odłamki latały w powietrzu, a właściwie klekotały po amerykańskich ulicach jeszcze kilka ładnych lat. Po ulicach na przedmieściach Bronxu, bo na Sunset Boulevard wstydziły się pokazać.
Aż wreszcie nadszedł rok 2008. Dokładnie 6. lutego podczas salonu Chicago Auto Show zaprezentowano nową generacje Dodge’a Challengera, którego powstanie znów było odpowiedzią na powrót legendy Forda Mustanga. Nowy Challenger powstał na skróconej konstrukcji LX znanej choćby z kanapowca 300M, którego posiadam i wcale się tego nie wstydzę. Pięciometrowy kawał dobrej, amerykańskiej roboty, jeżdżącej wyłącznie prosto.
Challengera dostałem przypadkiem, bo właściwie miał to być Ford Mustang. Ale Mustangi wyjechały w inne miejsce, więc w zamian trafił mi się Challenger. Całe szczęście, że nie na zawsze, bo mógłbym postanowić w nim zamieszkać. Z przodu salon i parkiet, z tyłu sypialnia a w bagażniku schowek na przydasie.
Pierwszy raz w życiu stałem przed samochodem, trzymając w ręku kluczyki i zastanawiając się, czy aby na pewno to dobry pomysł. Challenger R/T wyglądał, jakby rozwarły się wrota piekieł i wydały na świat wcielonego diabła. Jakby cała piekielna moc skupiła się w kolosalnych rozmiarów, ziejącej ogniem czarnej bryle. Maska, na której cały zespół Mazowsze mógłby wywinąć hołubca, w bagażniku miejsce na kilka czarnych worków, a pod Mazowszem chował się Hemi V8 o pojemności 5,7 litra dający z siebie 372 piekielne konie mechaniczne i 540Nm momentu obrotowego. To tak, jakbym miał prowadzić na raz czterdzieści małych Fiatów.
Jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B. Pal licho, raz się żyje. Silnik podskoczył, zakrztusił się i ożył. I to był moment, na który warto czekać. Jeśli kiedykolwiek wyobrażałem sobie wściekłe pomrukiwanie Lucyfera, to oznacza, że moja wyobraźnia i kreatywność była mniej więcej na poziomie niemieckiego projektanta finezyjnie kreślącego nowe zarysy kolejnej generacji Passata. Czyli żadna, nudna i nijaka.
Challenger wydał z siebie ekstatyczny hałas, który mógł równać się jedynie z… ekstatycznym hałasem silnika Challengera. No i rozpoczęło się prawdziwe rodeo. Przez pół dnia starałem się ujarzmić potwora walącego głową w wewnętrzną stronę maski, który za wszelką cenę chciał wyskoczyć do Wal-Martu po Millera, zamiast kręcić cztery 20-calowe koła. Wyrywał się przez wloty powietrza, rozetki spryskiwaczy, próbował wyleźć przez rurę wydechową. Wszystko na nic. Już po kilku godzinach był mój. Opanowany, spokojny, ale wciąż groźny jak teksański byk rozrodczy, którego nie dopuszczono przez siedem lat.
Miałem go zaledwie cztery dni, ale uwierzcie – kiedy kładłem się spać, nie mogłem się doczekać kolejnego poranka. Jeździliśmy razem z Challengerem po Georgii, zupełnie bez sensu i bez celu. Odwiedzaliśmy miasteczka, w których najprawdopodobniej kręcono „Przeminęło z wiatrem” i zapomniano sprzątnąć scenografii. Byliśmy na poczcie, z której ostatnią pocztówkę wysłano 15 lat wcześniej i gdzie po długich poszukiwaniach znalazła się jeszcze jedna – pożółkła, wygięta jak koci grzbiet, a w dodatku przedstawiająca myszkę Miki. Zahaczyliśmy o Little Grand Canyon, zakopaliśmy się w pomarańczowo-czerwonej mazi na granicy ponurego miasteczka przyczep kempingowych, gdzie na sto procent odbyła się Teksańska Masakra Piłą Łańcuchową albo coś w tym rodzaju. Od 100 do 200 km/h rozpędziliśmy się razem w 9 sekund. Zrobiliśmy całą masę rzeczy, które można zrobić tylko w Ameryce i tylko razem z Challengerem. Prostym, czytelnym, nieskomplikowanym. Kilka wskaźników, kilka przycisków, kierownica i pedały. Nic więcej.
Zupełna odwrotność np. Citroena C5, w którym włączenie radia wymaga obecności drugiego pilota, czytającego ze swojego kokpitu instrukcję i kolejne punkty procedury awaryjnej. A i tak nikt nie może być pewien, czy po wciśnięciu odpowiedniej opcji Wasz pies nie zostanie w zamian wystrzelony w kosmos z tylnego fotela.
Wady? Są. Ale ponieważ mało mam już miejsca, pozwólcie, że o nich nie wspomnę. To co, że plastiki? To co, że żłopie piekielne, jak na czorta przystało, ilości paliwa? To co, że parkowanie jest operacją podobnie czasochłonną, jak wystrzelenie promu kosmicznego z przylądka Canaveral? Nic. Zupełnie nic. W końcu ukochanemu psiakowi też wybaczacie, że zżarł Wasz portfel z wypłatą. I nie katapultujecie go za karę z tylnego fotela C5.