Zielone oliwki, flamenco i wujo Pepe

Zielone oliwki, flamenco i wujo Pepe

14 kwietnia 2011 0 przez Adrenaline

Nie mogę powiedzieć, że widziałem Gran Derbi na żywo, ale bez zbytniego koloryzowania mogę zapewnić, że poczułem na własnej skórze smak tego wielkiego wydarzenia. O tym, że będzie to wisienka na torcie całego sportowego weekendu, nikt nie musiał mnie przekonywać. Nikt nie musiał mnie przekonywać także do tego, by zrezygnować z  wielkiego LCD-ka w hotelowym pokoju, do tego, by wyjść na ulicę i przeżyć to razem z ludźmi, którzy od kilku dni nie starali się nawet poruszać innego tematu.

Całkiem przypadkiem w weekend Grand Derbi AD 2005 ląduję w Jerez de la Frontera, gdzie właśnie trwają wyścigi motocyklowej królowej – kategorii MotoGP. A dokładnie, przypadkiem właśnie wtedy Real kolejny raz staje naprzeciwko Barcy.

Hiszpanie potrafią stworzyć atmosferę wielkiej fiesty i bez konkretnej przyczyny, szczególnie tu, w Andaluzji, gdzie wciąż stawia się pomniki matadorom i gdzie nikogo nie dziwi widok kobiety z czerwonymi różami w włosach przechadzającej się pomiędzy straganami ze świeżymi owocami.  Gdzie młodzież nie zbiera się na skwerku po to, żeby wypić kilka piw, ale po to, by grać flamenco i godzinami wybijać palcami ten niepowtarzalny, niezrozumiały dla obcokrajowca  rytm. Tu, gdzie życie toczy się całą dobę – zarówno w przepełnionych turystami klubach jak i w malutkich, rodzinnych kawiarniach skrytych gdzieś w zaułku starego miasta. Tym bardziej w taki dzień musiało wydarzyć się coś, co na długo wbije się w pamięć.

Wybór mógł być tylko jeden – mały, lokalny bar, w którym nie ma turystów i kelnerów w białych koszulach. Są za to prawdziwi kibice, którzy niemal z obłędem w oczach wpatrują się w mały telewizorek zawieszony nad obskurnym, lepiącym się, ale jednocześnie stwarzającym niepowtarzalny klimat barem.  Pada na niewielką knajpkę La Canita, schowaną pod chroniąca przed słońcem markizą, gdzieś pośrodku Calle Provera, ulicy oddzielającej stare i nowe Jerez. Zaledwie kilkadziesiąt metrów od skrytej w małej uliczce restauracji Gaitan, gdzie serwują najlepsze na świecie kałamarnice. Rzut kamieniem od jednej z najstarszych szkół flamenco, bo Jerez jest kolebką tej muzyki. Kilka przecznic od Bodegas Tio Pepe, miejsca, które od wieków słynie z radosnego ludzika z gitarą, produkcji Brandy de Jerez i oczywiście narodowego napitku – sherry (Jerez po hiszpańsku oznacza właśnie sherry).

O miejscach siedzących w La Canita nie ma mowy, zresztą kto by tam chciał siedzieć na drewnianym stołku, kiedy Madryt i Barcelona walczą nie tyle o punkty, co o dumę, chwalę i wieczne uwielbienie. Podobne, jakim Hiszpanie z Andaluzji darzą legendarnych pogromców byków, którzy patrzą na mnie z kilkudziesięciu starych zdjęć rozwieszonych w nieładzie na ścianach wokół baru. Zamówienie jedzenia ? Zapomnijcie. Barman ma wzrok tak przykuty do ekranu, że można wynieść wszystko, co znajduje się w małej chłodni na tapas. Ewentualnie pokuszę  się o szklankę piwa, tego nikt tu nie odmówi. Oby nie za często, bo przecież nie ma na czasu na fanaberie klientów, kiedy trwa Gran Derbi.

Obcokrajowiec w takim miejscu musi przykuć uwagę lokalnych. Pierwsze pytanie nie brzmi jednak tak, jak można się było tego spodziewać. Bo przecież logiczne, że powinni spytać  „Skąd jesteś?”. Nic bardziej mylącego. Pierwsze i JEDYNE pytanie brzmi zupełnie inaczej – „Con quien vas?” –  „Za kim jesteś?”   Podobnie jak pytanie było jedyne, tak jedyna mogła być odpowiedź.

Jesteśmy w Andaluzji, wśród dumnych Hiszpanów. To właśnie w Jerez roi się od pomników dzielnych generałów, którzy odebrali Półwysep Iberyjski najeźdźcom z Afryki. Tu nie ma miejsca na separatystyczne ambicje, nie ma miejsca na dzielenie WIELKIEJ HISZPANII. Tu nie ma miejsca dla fanów Barcelony. Potulnie pokrzykuję więc „El Madrit!” i miejscowi natychmiast trącą zainteresowanie moją osobą. Wszystko jest OK., stałem się jednym z nich, niezależnie do tego, skąd pochodzę. Byle nie z Katalonii.

Na przestrzeni kilkudziesięciu metrów kwadratowych ściska się kilkaset osób. Przez 90 minut trwa ożywiona dyskusja, nikt nie milknie nawet na chwilę. Po 20 minutach Real prowadzi już 2:0 (Zidane i Ronaldo). Kontaktową bramkę zdobywa Etoo, ale tuż przed zejściem do szatni La Canita znów szaleje, bo na 3:1 podwyższa Raul.  W przerwie barman ma pełne ręce roboty – każdy chce wykorzystać ten kwadrans na to, by wrzucić cokolwiek do żołądka. Oczywiście nie ma mowy o stekach, sałatkach ani czymkolwiek, czego przygotowanie zajęłoby więcej niż 30 sekund. Pojemniki w chłodni pustoszeją w błyskawicznym tempie, każdy bierze to, co jeszcze zostało – wszelkiej maści oliwki, pikantne patatas bravas, krewetki smażone w oliwie i czosnku. Po pięciu minutach nie ma już nic. Po kolejnych pięciu wszyscy przestępują nerwowo z nogi na nogę, jedni nie mogąc się doczekać gwizdka rozpoczynającego druga połowę, inni czekając na swoją kolejkę do toalety. Tak czy owak, to najdłuższe 5 minut w roku.

W drugiej połowie Barcę dobija Michael Owen a honoru Katalonii broni jedynie Ronaldinho. Jest po wszystkim – Barca upada na kolana a wielki Real znów triumfuje. Tylko w La Canita dopiero teraz rozpoczyna się fiesta, tak, jakby na szczycie tabeli Primera Division nagle pojawili się miejscowi bohaterowie z klubu Xerez.

Następnego dnia wsiadam do taksówki i jadę na lotnisko. Kierowca znów nie jest zainteresowany tym, skąd jestem. Nie ma to dla niego żadnego znaczenia. Patrzy we wsteczne lusterko i nie pyta, tylko stwierdza: „Oglądałeś!”


ZOBACZ TAKŻE: